niedziela, 16 marca 2008
Piętno Mojej Duszy
Sławeczku będziemy mieli drugie dziecko. Bardzo się cieszę. Czuję się wspaniale, o wiele lepiej niż podczas pierwszej ciąży. Kocham Cię Basiu więc i ja jestem szczęśliwy. Ten urywek rozmowy zapamiętałam na zawsze, bowiem to co się stało potem, stanowiło ostry z nią kontrast. Pobraliśmy się w 1962 r. a w następnym roku urodziła nam się córka. Cała rodzina była zakochana w niezwykłym maleństwie. Mama porzuciła pracę, by zająć się wychowaniem mojego dziecka, gdyż twierdziła, że ja nie byłabym w stanie podołać pracy i wychowaniu dziecka. Mój dom rodzinny był zawsze pełen ludzi. Garnęli się do nas wszyscy będący w potrzebie, rodzina i obcy. Mama zajmowała się wszystkim od rana do późnego wieczora – gotowanie, pranie, sprzątanie – to była niewyobrażalna praca najtańszej siły roboczej. Wieczorem widziałam zmęczoną lecz pełną dobroci twarz mamy.
A my młodzi, beztroscy nie zauważaliśmy potęgujących się stanów napięć u mojej mamy. Było nam po prostu dobrze, syci i czyści byliśmy przekonani, że z racji naszego wieku, należą się nam przyjemności typu spotkań towarzyskich, kina, teatru itp. Kiedy nasza córeczka miała 10 miesięcy poczęliśmy drugie dziecko. Czułam się bardzo dobrze, przytyłam, miałam apetyt, pięknie wyglądałam. Pewnego dnia – było to w trzecim miesiącu ciąży – mama zapytała mnie z agresja w głosie czy ty przypadkiem nie jesteś w ciąży? – odpowiedziałam nie mamusiu. To dobrze, bo chyba wyrzuciłabym was z domu. Mam już serdecznie dość tej harówy i tej waszej beztroski. Ten wybuch zaskoczył mnie, wręcz przeraził. Wzięłam na serio słowa mamy, pytam męża co my teraz zrobimy? Nie mamy mieszkania, a męża pensja nie wystarczy na utrzymanie rodziny. Miałam znajomego lekarza ginekologa zwierzyłam mu się ze swoich problemów. Nie myślałam jeszcze wtedy o zabiciu swojego dziecka. Obiecał, że przyjmie mnie na swoim dyżurze do szpitala. Potem sprawy postępowały w zawrotnym tempie.
Z bijącym sercem leżałam na stole zabiegowym i patrzyłam w koniec wbijanej do żyły igły strzykawki napełnionej ewipanem. Wraz z utratą przytomności – utraciłam moją wolność, moją osobowość i coś, co było częścią mnie samej. Nie wiedziano dlaczego mój organizm zachowywał się wręcz niezrozumiale dla wszystkich wykonujących czynność spędzania płodu. Zrelacjonowano mi potem moje reakcje i odruchy.
W ewipanowym śnie, gdy lekarz przystąpił do wykonywania odpowiednich czynności moje ciało protestowało ruchami ochraniającymi, wzbraniającymi przed interwencją lekarza, który zdenerwowany kazał wstrzyknąć większą dawkę ewipanu. Zabieg trwał zamiast 20 minut 2 godziny. Nie można mnie było dobudzić, dostałam zapaści i uszkodzono mi nerw kulszowy. Pamiętam krótkie trwające sekundy – chwile odzyskania przytomności i znów traciłam przytomność. Płakał nade mną mój mąż i koleżanki, gdy przenoszono mnie przez próg domu, usłyszałam krzyk mojej matki: - „Co zrobiliście z nią, trupa mi przynieśliście?” I znowu ciemność, jakby wpadanie w głąb studni.
Obudziłam się w nocy. Rodzina klęczała z zapalonymi świecami, odmawiając modlitwy. Wtedy powoli zaczęła napływać świadomość czynu, popełnionego na dziecku nienarodzonym i na własnym życiu. I ogromny, niewypowiedziany żal. Do kogo? Zrozumiałam w tamtym momencie, że nie mogę obwiniać nikogo, ani mojej mamy, ani lekarza, ani małżonka, ani nawet systemu. Zrozumiałam wielkość swojej winy i wcale nie poczułam się wolniejsza. Wiedziałam, że nie uwolnię się od myśli ciężkich i przytłaczających. Przyrzekłam sobie: „nigdy więcej, nigdy więcej”. Po przebytym szoku chorowałam przez dwa lata. Okazało się, że lekarz nie dokładnie wykonał zabieg. No i w ten sposób stałam się bezpłodna.
To były sprawy Boże – nie moje. Zadawałam sobie pytanie dlaczego to zrobiłam? Wychowałam się przecież w rodzinie katolickiej. Mama przekazała mi wiarę w Boga, która z czasem się pogłębiała. To, co zrobiłam, przepełniało mnie przerażeniem przed konsekwencjami spowiedzi. Potwierdza się stara prawda, że zło rodzi zło. Nie przystępowałam do Sakramentu pojednania w obawie nie odpuszczenia mi grzechów. I tak przeszło dziewięć lat życia w grzechu ciężkim, z narastającymi wyrzutami sumienia. Stałam się nerwowa, byłam niespokojna, nie mogłam spać, pojawiła się nerwica wegetatywna.
Przyszedł czas Pierwszej Komunii Św. mojej córki. Wtedy zdecydowałam się pójść do spowiedzi, przystąpiłam do konfesjonału, i wybuchnęłam niepohamowanym płaczem ogromnego żalu. Wyznałam wszystkie grzechy – była to spowiedź mojego życia. Prosiłam gorąco, by kapłan odpuścił mi grzechy, gdyż moim pragnieniem jest przystąpienie do Komunii Św. wraz z córką. Kapłan powiedział mi, że mój szczery żal i wstręt do popełnionego czynu każą mu w imię Dobrego, Kochającego i Przebaczającego Boga przebaczyć i mnie. Poczułam się jakby lżejsza, spokojniejsza, lecz przyjęłam te dary z powagą, bez radości. Być może dlatego przez długi okres nie mogłam sobie przebaczyć, mimo przebaczenia tam, w konfesjonale. Ale moje życie uległo zmianie od tamtej pory. Zaczęłam świadczyć własnym przykładem i bronić życia poczętego. Teraz wiem, że Pan Bóg podarował mi jeszcze czas życia, bym mogła odpokutować winę dzieciobójstwa i chociaż w części wynagrodzić zło. Wiem, że jeśli zrobię cokolwiek dobrego – to z łaski Pana, bo on chce mnie zbawić. Przebaczył łotrowi na krzyżu – mnie też przebaczy, bo bardzo żałuję za czyn. Jednak piętno morderczyni będzie zawsze nade mną. Tego nie można wymazać z pamięci, mimo otrzymanego rozgrzeszenia. Każde dziecko, każdy wózek będzie budzić smutne wspomnienie, tylko angażując się w sprawę ratowania każdego życia bedzie uspokojeniem. Zawsze będę podejmować Duchową Adopcję Nienarodzonego Dziecka.
Opr. Stała Czytelniczka