Krzyż w moim życiu
Historia O. Angelo Lombardii
Kiedyś człowiek Krzyżem obarczył Boga – teraz Bóg krzyżem obarczył człowieka, ale nie po to, by Go zabić, ale by człowiek mógł krzyżem zmazać tamtą winę. Role się zamieniły, ale krzyż został w centrum losu człowieka.
Jest wieczór XX wieku. Na Golgocie świata Bóg postawił przed ludzkością różne krzyże. Na Golgocie losu pojedynczego człowieka, na Golgocie każdego z nas – Bóg położył od wieków przygotowany krzyż. Jest to krzyż na miarę naszych możliwości. Nie można tego krzyża odrzucić, trzeba go przyjąć, gdyż tylko on jest kluczem do nieba. Nie można na własną rękę tego jedynego, tego wyłącznie naszego krzyża zamienić na inny.
Chrystusowy krzyż przyniósł człowiekowi zbawienie, ale pod warunkiem, że człowiek odpowie Chrystusowi swoim krzyżem z cichością i poddaniem się Bogu znoszonym. Aby wejść do chwały – nie można zrezygnować z tego krzyża. Będzie to krzyż mojego stanu życiowego: małżeńskiego, zakonnego, kapłańskiego, krzyż samotności, krzyż tego stanu, po którym sobie wiele obiecywałem, a który mnie w niejednym rozczarował.
Będzie to krzyż konkretnych obowiązków, nigdy się nie kończących, wymagających spokoju, siły, uśmiechu, cierpliwości.
Czasami wydaje się nam, że ten krzyż za duży, za ciężki. A jednak jest to nasz krzyż, do którego trzeba wyciągnąć ręce, jak Ty to Jezu uczyniłeś. Czasami Twoja miłość wkłada na nasze barki cięższy krzyż, z myślą nie tylko o zbawieniu naszym, ale również innych – znanych lub nieznanych nam osób. To wyraz szczególnego wybrania Bożego. Bywa, że powątpiewamy, czy rzeczywiście, krzyż cierpienia może pomóc drugiemu człowiekowi.
Jest to opowiadanie o pracy misyjnej w Sudanie Brata zakonnego Guido. Po długiej bohaterskiej pracy, w którą wkłada wszystkie swoje siły; w czasie prześladowań brat, z wszystkimi misjonarzami, jest zmuszony opuścić pole misyjne. Już jako starzec, wraca po kilkudziesięciu latach do jednego z klasztorów na terenie Włoch. Od dalszej pracy misyjne, do której przywykł, nie ma już mowy. Pozostało mu tylko składać w ofierze Panu Bogu niedomogi, cierpienia, choroby swego podeszłego wieku za zbawienie drugich. Jego towarzysz z misji O. Angelo Lombardii opowiada następujący epizod. W okresie kiedy Guido przebywał w Pardenone, ja także tam byłem. Prawie co dzień chodziłem do szpitala odwiedzać chorych, Brat Guido chciał zawsze wiedzieć o jakiej porze tam będę, żeby mógł o tym samym czasie modlić się w kościele za tych, których odwiedzałem. Pewnego wieczoru, kiedy wszedłem do polikliniki, podeszła do mnie jakaś zapłakana kobieta. Powiedziała mi wśród łez, że jej mąż został zabrany do szpitala w ciężkim stanie i dodała, że od dnia ślubu ani razu się nie spowiadał i to jeszcze wzmaga jej udrękę. Pocieszyłem kobietę obiecując, że odwiedzę jej męża – co też zaraz uczyniłem. Rozmawiałem z nim o tym i o owym nie tykając tematu religii. Ale kiedy wydawało mi się, że nadeszła odpowiednia chwila rzuciłem jakieś słowo. Na to chory odwrócił się twarzą do ściany i splunął na nią. Nie zniechęciłem się. Stojącej w pobliżu pielęgniarce kazałem przynieść mały krzyżyk z ołtarza szpitalnej kaplicy. Kiedy mi go przyniosła, wziąłem go do ręki i pochyliłem się nad chorym, ale on uderzeniem pięści wytrącił mi krzyżyk, tak, że wyleciał nie omal pod sufit. Podszedłem podnieść krzyżyk, ale kiedy przechodziłem z nim obok łóżka, chory wyrwał mi go z rąk i zaczął namiętnie całować. Nie przeszkadzałem mu. Po chwili oddał mi krzyżyk mówiąc; Ojcze, chce się dobrze przygotować do spowiedzi. Proszę przyjść jutro rano. Obiecałem mu, że przyjdę. Wyszedłszy zobaczyłem jego żonę, która na mnie czekała. Zapewniłem ją, że wszystko poszło dobrze i że nazajutrz jej mąż otrzyma Sakramenty. Wracając do domu, spotkałem brata Guido, który wyszedł mi na spotkanie. – Nic Ci się nie przydarzyło w poliklinice? – spytał spiesznie – Skąd takie pytanie? – odpowiedziałem zaskoczony – Widzisz Ojcze – ciągnął Brat Guido – kiedy się modliłem w kościele, chwycił mnie nagle ostry ból tak, że chciałem usiąść, ale w tej samej chwili jakiś wewnętrzny głos kazał mi pozostać na kolanach mimo bólu. Z wielkim wysiłkiem dokończyłem różaniec i pomyślałem, że może w tej właśnie chwili komuś potrzebna jest moja ofiara. Opowiedziałem mu wszystko pod warunkiem , że nikomu tego nie powtórzy. Jasne było dla mnie, że swoje nawrócenie biedny grzesznik zawdzięcza modlitwie i dobrowolnemu cierpieniu ludzi dźwigających swój krzyż.
W krzyżu zbawienie – również w moim krzyżu – wiem dobrze, Panie, że Cię nie spotkam inaczej, tylko właśnie w tym krzyżu, który mi dałeś. Tu na mnie czekasz. Może to wygląda paradoksalnie, ale właśnie ten krzyż dałeś mi z miłości, włożyłeś mi go w moje ręce, bym kiedyś przybity do niego mógł nim otworzyć bramę do Ciebie. Ale nie wystarczy mieć swój krzyż i nie wystarczy mieć go tylko od święta, w niedzielę, trzeba być z nim związanym w każdym szarym dniu. Przyjdzie taki czas, taka chwila, że trzeba się na nim położyć, do niego przybić, jak Chrystus. A czas będzie normalny, codzienny, zwykły. Jedni będą szli ulicą do pracy, inni do sklepu, inni stać będą w kolejce. Może będziemy chcieli do nich dołączyć. Ale nie będzie to już dla nas. Na wieszaku zostanie płaszcz, w przedpokoju buty, których nigdy już nie ubierzemy. Przyjdzie na każdego z nas godzina unieruchomionych nóg i bezczynnych rąk, kiedy nic już nie będzie można zdziałać. Nigdzie nie da się już biec, nigdzie zdążyć, ani spóźnić, niczego załatwić. Może nawet powiek rozewrzeć. Ale – tak czy inaczej, będzie to czas, który jeszcze należy do człowieka. Prośmy przez całe nasze życie, byśmy tego czasu nie zmarnowali. Bo będzie to czas najważniejszy. Tak ważny, jak czas całego naszego życia. Pamiętajmy też, że w godzinie unieruchomionych rąk i nóg, Chrystus dokonał największego dzieła.
Spraw Panie, bym nigdy swojego krzyża nie odrzucił. Daj tylko sił, bym go zaniósł na szczyt Golgoty i tam dał się do niego przybić i nim podsumować swoje życie.
W krzyżu zbawienie również w moim krzyżu.
Olcha
Na podstawie książki „Ślady Miłości” ks. S. Kozłowskiego